Top

Motowakacje - Bieszczady 24-27.VII.2012

Wtorek

Budzę się, w pokoju cisza, czyli jeszcze nie ma 7, budzik milczy. Słońce przebijając się przez zasłony oświetla pokój. Lepszego terminu nie mogliśmy wybrać. Z „bananem” na twarzy zbiegam na dól by przygotować resztę rzeczy i zjeść małe śniadanie. O 8 jestem już spakowany, tak mi się przynajmniej wydawało. Wyjeżdżam trochę wcześniej, ponieważ muszę podrzucić Oli zenita i dać krótki instruktaż. W baku też już sucho ,więc trzeba od razu skoczyć na stację.

Na miejsce spotkanie dojeżdżam kilka minut po 9, Wojtek i Adrian już są. Podjeżdża do nas jeszcze Krzysiek. Krótka pogawędka i rozjeżdżamy się, Krzysiek do szarej rzeczywistości,a my rozpoczynamy nasz mały trip w Bieszczady. Decydujemy się na standardową trasę Myślenice, Mszana, Limanowa, Sącz. Najlepiej znam tą trasę więc wypada na to, że ja prowadzę. W Sączu jesteśmy przed 11, mała przerwa na picie i jedzenie, no chyba, że ktoś sobie nie wziął nic ze sobą... Kilka fotek i ruszamy w stronę Krynicy. Trochę nie po drodze, ale nie byliśmy tam jeszcze więc można nadrobić te 80km. W Piwnicznej zjeżdżamy na stację, u Wojtka już 260 km więc lepiej zatankować. Droga z Nowego Sącza do Krynicy zleciała nam dosyć szybko, może nie miała zbyt wielu fajnych zakrętów, ale widoki i dobra nawierzchnia wynagrodziły nam te braki w 100%. Na miejsce dojeżdżamy o 13. Wszędzie pełno turystów, ciężko znaleźć kawałek miejsca żeby się zatrzymać. Po długich staraniach się udało. Wojtek znalazł parking wzdłuż chodnika, niestety w pełnym słońcu. Po tylu godzinach w kombinezonie człowiek z upragnieniem szuka życiodajnego cienia. Po drugiej stronie drogi rosną stare kasztanowce, ustawiamy więc motocykle na chodniku pod nimi, tak aby nie przeszkadzały ludziom. Nasze maszyny odpoczywają a chłopaki znowu jedzą, Ja usiłuję na to nie patrzeć... Nie widzę też w zasięgu wzroku żadnego sklepu, mam nadzieję że z głodu nie umrę. Zgrywam więc filmy z kamery na laptopa, bo już brak miejsca na kracie SD. Operacja trochę trwała, 30 min minęło, pasuje się zbierać bo do wieczora nie dojedziemy na miejsce. Adrian ustawia miejsce docelowe w navi i ruszamy.

Wylatujemy z Krynicy w stronę Rybowa. Po drodze mijamy kilka pięknych szybkich winkli jeden po drugim, można by zrobić kilka rundek, ale niestety czas nas goni. Dojeżdżamy do Grybowa i drogą nr.28 zmierzamy do Gorlic i następnie na Dukli. Droga dość nudna, długie proste i widoczków jeszcze brak. Po drodze mijamy wielu autostopowiczów, co dziwne wszyscy w tym samym kierunku do miasta Nowy Żmigród. Może to jakieś zawody, kto szybciej dotrze na miejsce, kto wie. Droga ciągnie się kilometrami, rezerwa włączona już jakieś 50 km temu, a stacji wciąż brak. Przy tym tempie paliwa wystarczy na jakieś 80 km, więc powoli zaczyna się robić niebezpiecznie. Perspektywa zatrzymania się w szczerym polu nie jest zbyt optymistyczna. Uff... na szczęście jest znak, 500m do najbliższej stacji. Tankujemy na orlenie do pełna i ruszamy dalej. Na forach jednak dobrze pisali, żeby uważać na ilość paliwa. Docieramy do Sanoka,stąd już tylko rzut beretem do miejsca zakwaterowania. Cieszymy się z tego bo jazda z plecakiem nie jest zbyt wygodna. Jestem pełen podziwu dla Adriana, cala trasa z plecakiem turystycznym. Na miejscu jesteśmy kilka minut po 18. Cala trasa zajęła nam 9h, ja z Adrianem pokonaliśmy dziś 370km a Wojtek 470 km. Odbieramy pokój. W sklepie kupujemy trochę żarcia i piwko na lepsze spanie. 22 i kładziemy się do spania, strasznie wykończyła nas ta trasa.

Środa

Wojtek ambitnie nastawił budzik na 7:30. Wstajemy grubo po 8. Wyglądam przez okno, na niebie trochę chmur, ale może to lepiej, nie będzie nam tak smażyło. Dziś do zrobienia ok 200 km. Po konsultacji z właścicielem wiemy już mniej więcej co zobaczyć po drodze. Śniadanie, szybki prysznic, ale wcześniej Adrian prosi właściciela Józka o klucz i naciąga swój łańcuch(bez centralki i podnośnika!), który dosłownie wisiał, dziwne, że wytrzymał całą drogę w takim stanie. Szybkie smarowanie łańcuchów, dolewam oleju do esioka (tak oficjalnie został ochrzczony gs), co jak co, straszne jest to spalanie oleju w gs'ach. Wojtek wykrzywia stelaż pod kamerę bo był trochę za niski i maszyny gotowe.

Udajemy się w stronę Hoczwi, skręcamy na Cisną. Jadę jako ostatni, prowadzi Wojtek, przed nami zbliża się zakręt, redukcja i po kolei zaczynamy się składać gdy nagle z bocznej drogi wyjeżdża jakiś za przeproszeniem c**j punciakiem, na szczęście Wojtek trzeźwo zareagował i uniknął zderzenia. Okazuje się, że samochód prowadzi starszy facet, na oko 60-70 lat. Nawet się nie zatrzymuje, bo reprymenda i tak nic tu nie da. Testy motoryczne powinny być konieczne dla starszych osób, strach normalnie jeździć. Zatrzymujemy się w Baligrodzie Odwiedzamy cmentarz żołnierzy poległych podczas II wojny światowej, oraz czolg-pomnik T-34, pamiątkowa fotka i lecim dalej (na Szczecin).

W drodze do Cisnej mijamy srebrną vectrę z kogutem na dachu, na szczęście mieli już klienta więc obyło się bez mandatu. Na miejscu mnie i Wojtka zaczepia degustator trunków wyskokowych, po twarzy widać, że to prawdziwy weteran, w tym czasie Adrian poszedł się zorientować czy jest tu coś ciekawego do zobaczenia. Po uzyskaniu informacji od całkiem ładnej pani sprzedającej ogórki, udajemy się na punkt widokowy gdzie znajduje się pomnik "Poległym w walce o utrwalanie władzy ludowej"..Nic ciekawego.

Za Wetliną zatrzymujemy się na przełęczy Wyżna, jest to najwyżej położona droga w Bieszczadach. Z jej szczytu rozpościera się przepiękny widok na połoninę. Znajduje się tu też pomnik który stanął w 2000 roku i upamiętnia zmarłego rok wcześniej Jerzego Harasymowicza. Jego prochy rozsypano nad wznosząca się nad przełęczą Połoniną Wetlińską. To od tytułu jednego z pierwszych tomików Harasymowicza zaczerpnięto sformułowanie „kraina łagodności”, które znalazło odniesienie do całej poezji śpiewanej.

Kilka fotek(motocykle stoją na drodze a jakże) i jedziemy dalej. Drogi w te części Bieszczad maja w miarę dobry asfalt, ale niestety w większości miejsc pofalowany, a na zakrętach leży pełno żwiru i kamieni Tylko niektóre zakręty są czyste i można na nich zaszaleć składając się głębiej. mimo to warto zobaczyć tą część Bieszczad.

Przed Stuposianami gubię klucze ze schowka pod siedzeniem, dobrze, że Adrian trzymał za mną większy dystans bo taki klucz wypadając przy 100km/h z pewnością może narobić szkód. Po krótkich poszukiwaniach udało się nawet znaleźć uciekiniera w postaci płaskiej 12. W Stuposianach odbijamy na Muczne, znajdują się tam owe piece do wypalania węgla drzewnego, które bardzo chciałem zobaczyć. Po dojechaniu do Mucznych i zrobieniu zdjęć pieców(Niestety w beznadziejnym stanie), pada propozycja by jechać dalej tą drogą w stronę Tarnawy Niżnej. W demokratycznym glosowaniu pomysł zostaje przegłosowany stosunkiem 2:1. Droga jest dziurawa, pofalowana i niewygodna, W tym miejscu przydało by się enduro, Ja i Wojtek na naszych gołych 500 dajemy radę, gorzej z Adrianem na jego sportowej hondzie. W pewnym momencie droga się poprawia. Dojeżdżamy do jakiejś małej miejscowości, znajdują się tu tylko jakiś większy budynek, coś w rodzaju pgr-u i mały piękny kościólek na którym wiszą flagi Polski i Ukrainy, to znaczy, że musimy być już blisko granicy.

Okazuje się że wjechaliśmy do Bieszczadzkiego Parku Narodowego, wyjeżdżamy z lasu, naszym oczom ukazuje się piękny dziki bieszczadzki krajobraz. Jedziemy wąską drogą cały czas przed siebie, gdzieś w oddali widać pojedyncze domki. Mieszkanie w taki miejscu to na pewno nie lada wyzwanie, daleko od szkól, stacji i sklepów za to blisko natury, błoga cisza i spokój. Jadąc tą drogą w pewnym momencie napotykamy boczną drogę wyłożoną betonowymi płytami, prowadzącą na wzgórze. Nie zastanawiając się długo wjeżdżamy nią na górkę. Stamtąd rozpościera się widok na północ na Ukrainę, oraz na południe na najwyższe szczyty Bieszczad: Tarnicę i Halicz. Pada kolejna propozycja by jechać dalej wspomnianą drogą aby zobaczyć dokąd prowadzi. Po naradzie Adrian zostaje a my ruszamy. Nie ma co się dziwić, szkoda było by uszkodzić pług w 929 który jest dosyć nisko osadzony. Okazuje się, że droga ciągnie się daleko w pola, w stronę Ukrainy. Zatrzymujemy się po jakimś czasie i siedzimy sobie bez słowa w ciszy. Dosyć tego dobrego trzeba wracać bo Adrian czeka, stwierdzamy, że trzeba tutaj wrócić kiedyś na enduro i ruszamy. Niestety nie ma tu innej drogi więc wracamy tą samą dziurawą drogą, następny przystanek wypada w Lutowiskach. Zatrzymujemy się pod monumentalnym kościołem, jeden z najładniejszych jaki dotąd widziałem. Przy kościele znajduje się ciekawy parking, który dzięki swojemu kształtowi z powodzenie mógłby służyć jako mały tor wyścigowy. Siadamy sobie na ławce w słońcu. Po lewej piękne widoki, a po prawej droga na której co jakiś czas mijają nas grupy motocyklistów. Po małej przerwie robimy kilka okrążeń na parkingu i ruszamy dalej.

W Czarnej skręcamy w lewo na drogę 894 już w stronę miejsca noclegowego. Po drodze okazuje się, że to najfajniejszy fragment trasy, zarówno pod względem walorów widokowych jak i ilości i jakości zakrętów. Po drodze zatrzymywaliśmy się kilka razy aby zrobić zdjęcia i nacieszyć oczy widokami. Niestety skończyło się miejsce na karcie pamięci w aparacie do nagrywania trasy, a duża kamera wyłączyła się od razu po ruszeniu z miejsca z powodu drgań. Dopiero w domu się zorientowaliśmy, że można było przełożyć kartę pamięci z aparatu Wojtka. Może jutro uda się powtórzyć tą trasę. Ostatnim miejscem do zobaczenia jest cerkiew w Łopience wybudowaną w 988 roku. Dojeżdżamy do znaku Łopienka, kolejny raz czeka nas szutrowy przejazd, biedny Adrian, dziś rano pastował motocykl, oj będzie czekało nas mycie. Dojeżdżamy na miejsce, muszę nagrać film gdy będziemy wracać bo odcinek iście epicki, off road po całości. Cerkiew wygląda niesamowicie, na skraju lasu, daleko od jakiegokolwiek domu, zastanawiające jest po co w takim miejscu ją wybudowano. Cerkiew nie jest w ogóle zamykana, można do niej wejść 24h/dobę. W środku znajduje się rzeźba z drewna, Jezus wśród krzewów cierniowych oraz kilka obrazów. Nagraliśmy film, porobiliśmy zdjęcia, czas wracać. Oprócz części szutrowej trasa mija w szybkim tempie, po drodze udało się nam spotkać konia który pasł się na wzgórzach, świetny widok. Pomarańczowe słońce chyli się ku zachodowi chowając się za bieszczadzkimi szczytami. Bieszczady to niesamowite miejsce, z pewnością wrócę tu nie raz, mam nadzieję, że nie sam.

Na mieszkanie wracamy o 19, po podliczeniu wychodzi trochę ponad 200 kilometrów. Lecimy do sklepu po zakupy. Na kolacje Adrian robi nam pyszną kiełbasę z cebulką na patelni. Resztę wieczoru spędzamy na balkonie, nagrywając błyskawice, gadając o wszystkim, i pijąc mocniejsze trunki. Kładziemy się, około 1 w nocy. Oby jutro nie padało.

Czwartek

Tym razem budzika nie ustawiliśmy i tak musimy poczekać aż % odparuje, zresztą za oknem leje więc trzeba czekać. Śniadanie, prysznic, godziny mijają a deszcze wciąż pada, z nudów zaczynamy nawet ćwiczyć. Godzina 12, niebo trochę się przejaśnia ale deszcz pada. Cierpliwość Adriana osiągnęła kres, mówi, że ubiera się i jedzie nad tamę. Cóż było robić, ubieramy się z Wojtkiem i dołączamy. Odpalamy maszyny i ogień, ludzie z domków patrzą się jakby ufo zobaczyli :D Po 15 minutach dojeżdżamy do Soliny i deszcz przestaje padać, mogliśmy troszkę poczekać, motocykle znów upaprane, a łańcuch ponownie nadaje się do smarowania, ale nie ma co marudzić. Twardym trzeba być, słoneczko ładnie świeci, więc szybko nas wysuszy. Tama jak tama, byłem tam już więc nie robi takiego wrażenia, spacerujemy sobie powolutku cykając zdjęcia. Wojtek się śmieje, że w tych kombinezonach i kaskach, stanowimy większą atrakcje niż sama tama :D Faktycznie Solina trochę przypomina krupówki w Zakopanem. Karuzele, stragany z pamiątkami, cukierkami nawet butiki i sklepy z ciuchami. Trzeba się stąd ewakuować bo nie lubię takiego gwaru. Wracamy do motocykli i ruszamy w stronę Wołkowyji.

Po rozmowie z Wojtkiem decydujemy się na przejażdżkę tą trasą która nie została nagrana czyli w stronę Czarnej, Adriana sceptycznie podchodzi do pomysłu, ale udało się go namówić. Jednak przed wyjazdem pasuje coś zjeść. Nasz kucharz wymyślił jajecznicę z cebulką. No ale żeby była jajecznica to ktoś musi skoczyć po jajka do sklepu, nikomu się nie chciało więc Adrian pojechał na motocyklu, nawet nie wziął plecaka ze sobą. Zgadnijcie w czym je przywiózł? Tak, w schowku pod siedzeniem, o dziwo, żadne nie ucierpiało na dziurawej drodze. Jajecznica byłą pyszna, ubieramy się w skafandry i ogień na trasę. Pogoda całkowicie się zmieniła, jest już wieczór więc słońce powoli zachodzi za horyzontem. Wydaje mi się, że o tej porze Bieszczady wyglądają najlepiej. Lecimy sobie przez wioski tam i z powrotem, tempo lajtowe jak zawsze w okolicach 100km/h czasami trochę więcej, na drodze ruch niewielki. Jadę jako ostatni, mijamy tak dużo fajnych ujęć do zrobienia zdjęć analogowym canonem, ale musiałbym ich wyprzedzić, zatrzymać potem wrócić się do tego miejsca, a troszkę mi się nie chce. Przynajmniej będzie powód, żeby tu wrócić. Najbardziej żałuję, że nie zrobiłem zdjęcia piecom do wypalania węgla drzewnego, bo akurat trwał proces wypalania i do tego było to położone w świetnej scenerii. Wrócę tu!
O 20 jesteśmy z powrotem. Wieczór spędzamy przy piwkach, ale tym razem nie wiele bo rano ruszamy. Tego dnia zrobiliśmy tylko 70 kilometrów.

Piątek

Budzimy się o 7:45, szybki rzut okiem za okno i mogę odetchnąć z ulgą. Słońce świeci aż miło, czasami tylko zasłoni je jakaś chmura. Standardowo Prysznic, śniadanie i lecimy się pakować. Przypinamy plecaki siatkami, tankbagi na bak i można lecieć. A nie.. jeszcze łańcuchy nasmarować. Ok, teraz można lecieć. Zanim skierujemy się w stronę domu, najpierw jedziemy odwiedzić słynne winkle w miejscowości Wujskie, droga z Sanoka do Przemyśla jest idealna, jeszcze nigdy nie jechałem taką nawierzchnią. Po 20 km widać pierwszą serpentynę, oj będzie się działo. Na początek jedziemy na spokojnie, trzeba poznać całą trasę. Zatrzymujemy się na punkcie widokowym na końcu zakrętów. Kilka zdjęć, krótki film, i ogień. Niestety ja muszę zostać, żeby porobić kilka zdjęć i nagrać co nieco, potem ktoś mnie zmieni. Po kilku przejazdach zmieniam się z Adrianem. Pierwszy przejazd na spokojnie, muszę brać pod uwagę fakt, że niedługo sprzedaję gs'a a kolejny ślizg mógłby skutecznie obniżyć jego cenę. Mimo to za 2 razem udaje się już przytrzeć sliderem. Co jak co, takie winklowanie daje zastrzyk adrenaliny i powoduje uśmiech od ucha do ucha.

Dobra dość, wystarczy. Jeszcze coś zjem i ruszamy dalej. Teraz już prosto do domu. Przed nami około 300 km. Pierwszy postój już w Sanoku, ale tylko na wodopój. Trasa dłuży się niemiłosiernie, albo korki, albo remonty, wycinka drzew. Po drodze mijamy tylko 1 patrol policji, ale zostaliśmy wcześniej o tym poinformowani długimi światłami. Co ciekawe mrugnął nam tylko ten 1 samochód i nikt więcej, straszna znieczulica :/ większy postój robimy sobie w Nowym Sączu. Kupujemy sobie po drożdżówce i coś do picia. 30 min przerwy, bo upał nie do zniesienia a i tyłki już zaczynają boleć. Telefon do matuli z informacją, że będziemy za 2h i ruszamy. Trasa z Sącza do Limanowej, to jedna z moich ulubionych, są z niej piękne widoki.

Wjeżdżamy do Mszany i zaczyna kropić, tak czy siak trzeba się zatrzymać bo Adrian będzie jechał inną trasą, zanim zrobimy sobie pamiątkową fote, lecę jeszcze do sklepu bo jakąś reklamówkę. Przerywam ją na pół i osłaniam nią mój plecak pod siatką. Gdyby przelało plecak to laptop mógłby trochę popływać a nie mogę stracić wszystkich zdjęć. Ostatni raz widzimy się na skrzyżowaniu, my lecimy na Lubień a Adrian na jordanów, na pożegnanie funduje nam piękną odcinkę. Deszcz pada coraz mocniej i mocniej, Na zakopiance to już prawdziwe oberwanie chmury, nic nie widzę, przez szybkę w kasku, na szczęście jest zjazd przed nami. Zatrzymujemy się pod wiaduktem i czekamy. U mnie nie jest jeszcze tak źle, póki co pływają tylko buty. Niestety tekstyl Wojtka całkowicie przemókł , pomimo to zakłada kombi przeciwdeszczowe. Po 30 min trochę osłabło więc ruszamy, jesteśmy już blisko domu więc nie ma co zwlekać.

Kalwaria wita nas pięknym słonkiem, drogi suche, ludzie koszą trawniki, opalają się...przynajmniej trochę przeschniemy. Ostatni kilometr. Fajnie tak wrócić w swoje tereny. Podjeżdżamy pod dom, mała przegazówka, żeby oznajmić swój powrót i gasimy silnik. Jest udało się, cała trasa przejechana cało i zdrowo bez większych incydentów. Wojtek robi sobie małą przerwę u mnie i koło 20 rusza do domu.

Dla mnie to już koniec małej przygody, którą będę dobrze wspominał, teraz z niecierpliwością czekam na kolejny wyjazd, jakiś pomysł już padł, kto wie może w tym roku. Dzięki panowie za towarzystwo, tobie Wojtku za świetną organizację, planowanie drogi i pożyczenie mi butów :D. Tobie Adrian za robienie nam pysznych posiłków i rozweselanie towarzystwa. Jazda z taką ekipą to sama przyjemność. Następnym razem będzie trzeba pomyśleć o towarzystwie w postaci plecaczków, szkoda marnować miejsce na motocyklu.

Do następnego!

Wiku

Powrót